PUSZTA - OSTATNI STEP W EUROPIE
STEP TEŻ MA SWOJĄ HISTORIĘ
Od samego rana zbierało się na deszcz. Było pochmurno,
ciepło i bezwietrznie; w powietrzu wyczuwało się wilgoć.
Wreszcie szeroko
rozwarły się chyba wszystkie niebieskie upusty i lunęło! Mój Boże, jak lunęło!
Ulewa choć była krótkotrwała, przyjemnie odświeżyła powietrze. W tym czasie
jechałam autokarem wśród wrześniowych pól, z których zbierano kukurydzę,
zielonych łęgów i zagajników. Z boku pozostał Debreczyn, a my wjechaliśmy do
Hajduszag (kraj hajduków – hodowców bydła, którzy pierwsi stawili opór Turkom,
osadzeni w tych rejonach na początku XVIIw przez księcia siedmiogrodzkiego,
Stefana Bocskaya).
Jaki wielki jest ten świat za oknem autokaru! Wzrokiem obejmuję
płaską, równinną krainę, którą przecinają kanały nawadniające, gdzie widzę
mnóstwo poletek doświadczalnych, a bezkresne łęgi ciągną się hen, aż po niewyraźną
linię horyzontu wyznaczoną przez odchodzące już, ciężkie od deszczu, ciemne
chmury.
Z Hajduszoboszlo wąską asfaltową drogą między zagonami kukurydzy i
zoranymi polami, potem między kępami wysokich traw wjechaliśmy do serca
tej krainy, miasteczka Hortobagy, centrum
Parku Narodowego „Hortobagy”. Tablica informacyjna „powiedziała”, że ten park
został wpisany na listę UNESCO w 1999r jako „krajobraz kulturowy”.
Znalazłam
się na obszarze pierwotnego stepu, jaki kiedyś, ze dwa tysiące lat temu
rozciągał się na Wielkiej Nizinie Węgierskiej, w miejscami podmokłej z powodu
rozlewisk, dolinie Cisy.
Stepem wędrowały plemiona Wandalów, Gotów, Awarów,
Kumanów także i inne grupy etniczne. Osiedlały się tu chętnie i doceniając
walory wspaniałych terenów, wypasały swoje zwierzęta.
W ciągu IX i X w zaczęli
napływać Madziarzy. Z kolei oni rozwinęli w ogromnym stepie Niziny pasterstwo
bydła i koni, hodowlę trzody chlewnej, a także uprawy rolne korzystając z
żyznych ziem na rzecznych rozlewiskach. Podstawowe potrzeby rolnictwa i
pasterstwa zaspokajało kształtujące się rzemiosło i wymiana wyprodukowanych
dóbr.
W ten sposób Madziarzy budowali zręby swojej państwowości i podstawy
materialne dla przyszłej dynastii, wypełniając „lukę” między krainami
zamieszkałymi przez plemiona słowiańskie od południa i od północy, które
przybyły wcześniej i pobudowały już swoje siedziby.
Wkrótce uformowało się
królestwo Węgier z ukoronowanym koroną św.Stefana władcą z dynastii Arpadów. Takie
były początki zagospodarowywania równin Niziny Węgierskiej.
Potem nadszedł
okres walk z Turkami, trudne czasy ich panowania i ucisku i wreszcie zrzucenia
tego jarzma czyli już bliższy nam okres kształtowania się gospodarki
rolniczo-hodowlanej, gdzie pasterstwo odgrywało wielką, kulturalno – tradycyjną
rolę.
W HORTOBAGY I W MUZEUM PASTERSTWA
Jestem na terenie wioski Hortobagy i z zaciekawieniem
rozglądam się wokół. Zabudowania pięknie odnowione, w swoistym, „pusztańskim”
stylu, a więc Wielka Csarda czyli tutejsza, zabytkowa gospoda z połowy XVIIw, przed
nią pomnik mieszkańców i pasterzy, ładny, nowoczesny w swej bryle kościół, niedawno
powstałe, w pobliżu jedyne chyba w Europie Muzeum Pasterstwa mieszczące się w
starej wozowni, a nieopodal – zabytkowy, kamienny, most zbudowany w latach 1827
– 1833, najdłuższy na Węgrzech (167m). Na tym moście od blisko dwustu lat do
dziś odbywa się wielki jarmark w dniu 20 sierpnia czyli w dzień św.Stefana.
Jest
sobotnie popołudnie, więc tylko kilka kramów prezentuje wyroby miejscowego
rzemiosła. Najpierw jednak zmierzam do Muzeum Pasterstwa i zaczynam zwiedzanie
od oglądania starych szałasów pasterskich użytkowanych w stepie, bez dachu, bo
mających chronić od często hulającego tu nocą wiatru. W jednym z nich, siedzi
bosy pasterz i gotuje sobie posiłek w kociołku wiszącym nad ogniskiem.
Następne
ekspozycje to przedmioty codziennego użytku pasterzy:
różnej wielkości
kociołki, drewniane łyżki, misy, noże, siodła, uprząż i strzemiona, skórzane,
pięknie splatane bicze, liny, sznury, gdyż każdy mężczyzna większą część doby
spędzał w siodle w stepie doglądając powierzonych mu zwierząt hodowlanych,
odzież codzienną, kapelusze z szerokim rondem, buty do konnej jazdy i pięknie
zdobione haftem wełniane ubiory odświętne.
Istniała tu tradycyjna hierarchia
(uwidaczniająca się w strojach) wśród pasterzy w zależności od gatunku zwierząt
pozostających pod ich opieką, a więc był pasterz koni, bydła, owiec i świń.
Oglądam plansze przedstawiające perfekcyjną jazdę konną praktykowaną przez czikosów
– pasterzy koni czyli kierowanie pięcioma końmi jednocześnie, plansze
przedstawiające bogactwo targowisk i różnorodność towarów, piękne stroje męskie
i kobiece, obrusy i serwety haftowane w oryginalnymi ściegami, naczynia i
sprzęty domowe, różne także drobne wyroby i inne.
Ze zdziwieniem i ciekawością
przeczytałam, że już od okresu Wiosny Ludów (1849r) Hortobagy odwiedzała artystyczna
bohema – malarze, poeci – jak Sandor Petofi – główny ideolog Powstania
Węgierskiego, pisarze, kompozytorzy, krytycy sztuki i wielu dziennikarzy,
którzy nieraz pozostając tu dłużej, żyli i tworzyli, wysoko sobie ceniąc to
środowisko.
W ciągu wieków bowiem, poprzez okres zależności od Turcji i potem
kształtowały się tradycje patriotyczne i folklorystyczne związane z regionem,
bo puszta to szkoła i symbol prawdziwego, węgierskiego życia. Oglądam jeszcze
stary wóz rodzinny, jaki jeszcze dziś czasem się używa i wychodzę na zewnątrz
kierując się w stronę mostu. Kamienna budowla wsparta na dziewięciu przęsłach,
masywna, mocna symbolizuje siłę i trwanie tradycji i dawnego obyczaju w
społeczności oraz urodę i swoisty wdzięk tutejszego życia i tego ciekawego miejsca.
A TERAZ BRYKĄ W PUSZTĘ!
Zmierzam na miejsce
zbiórki grupy wycieczkowej, gdzie podjeżdżają bryki – zadaszone, z ławami dla
turystów. Powożą dziarskie, wąsate chłopy w kapeluszach zawadiacko nasuniętych na
głowę, o wesołych oczach, a konie? Koniki jak marzenie, jak z bajki! Niestety,
nie znam się na koniach, ale widzę, że są zdrowe, syte i zadbane i już parskają
niecierpliwie w oczekiwaniu na zakończenie „załadunku” turystów.
Przeczytałam,
że istniejąca tu stadnina powstała z hodowli półdzikich koni przez tutejszych
mieszkańców w XIXw. Powstała odmiana, rasa koni zwana „noniusz” i to one
kierowane wprawnymi dłońmi woźniców wiozą nas w pusztę.
Nawet pogoda się
poprawiła - ociężałe chmury gdzieś się porozchodziły, prześwituje błękit i
przebłyskuje słońce.
Wreszcie – ruszyliśmy ostro z kopyta! Początkowo każdy był
„w kropki”, bo czasem prysnęła woda z błotem, ale zrobiło się wesoło.
Trasa
przejazdu wiodła po miejscach hodowli i wypasu zwierząt. Zajeżdżamy od jednej
zagrody do drugiej, a po chwili zatrzymaliśmy się w pobliżu obszernego, krytego
strzechą budynku, przed którym do poideł w formie drewnianych koryt ktoś
nalewał wodę korzystając ze studni z żurawiem, jakich tu pełno.
W zagrodzie
były owce o lśniącej, gęstej wełnie i „krętych” rogach. Później dowiedziałam
się, że to był gatunek wyhodowany „in situ”, zwany racka. Jak zwykle,
najpiękniejsze były „wełniane” maleństwa. Krótka sesja zdjęciowa i jazda dalej.
Tym razem towarzyszą nam jeźdźcy na koniach.
POKAZY JAZDY KONNEJ
Ale co to za jazda! Czuję się jak w kinie, jakby ktoś
rozwijał przede mną wielkie, starodawne malowidło! Cholera! Pardon, ale jak
można inaczej wyrazić zdziwienie widząc młodego, rosłego faceta w stroju
czikosa, który pewnie stojąc na grzbietach dwóch „tylnych” koni kieruje trzema
„przednimi” i strzela z bata, a wszystko to odbywa się w pędzie!
To się ogląda
na obrazach, ale ja widzę to „na żywo”. Ta ewolucja to tzw. poczta węgierska,
widzimy kilku mistrzów jazdy konnej na raz.
Nasz pojazd zatrzymał się na
miejscu pokazów, więc pracujemy z aparatami fotograficznymi w rękach
intensywnie. Obrazy się zmieniają.
Teraz kłusuje jeden, za chwilę rozpoczyna
się strzelanina z biczów.
Jeden z chłopaków zsiadł z wierzchowca i – tak myślę
- wydał mu rozkaz „zdechł pies”, bo konisko przyjęło odpowiednią do tej polskiej
komendy pozycję. Następnie mogło paść „siadł”, bo koń posłusznie przyjął
pozycję siedzącego „na ogonie” psa, choć musiało mu być mocno niewygodnie;
ostatecznie koń to nie pies… Potem biedaczysko leżał na boku, a jego pan i opiekun
usiadł na nim, po czym wstał i dał „koncert” strzelania z bata; wreszcie koń przyjął
bardzo wdzięczną pozę „ półleżącą”, a czikos zakończył pokaz umiejętności i kłaniając
się widzom zachęcał nas do spróbowania jazdy konnej.
No i znalazła się jedna
ofiara, kruche dziewczę, więc posadził je na grzbiecie swego pupila i ostrożnie,
pewnie z powodu tremy przypadkowej „amazonki, oprowadził wokół bryk przy
akompaniamencie braw.
Brawami też podziękowaliśmy zwinnym, odważnym czikosom za
prezentację ich kunsztu, podziwiając zżycie i zgranie człowieka z oddanym mu,
posłusznym zwierzęcia, o które człowiek troszczy się i otacza opieką.
ZWIERZĘTA HODOWLANE W STEPIE
Po tych wrażeniach były chwile jazdy stepem urozmaicone
piosenkami „ułańskimi”i innymi, skrzącymi się wesołością i dowcipem,
wywołującymi salwy śmiechu. Śmiał się nawet nasz woźnica, może już je kiedyś
słyszał wożąc po węgierskim stepie polskich turystów, może nawet coś niecoś i
rozumiał…Podjechaliśmy do miejsca, gdzie pasło się tutejsze wspaniałe bydło
płowe o rozłożystych, ostrych rogach, wielkich i mocnych. Zwierzęta były, po prostu
ładne, czyste, zdrowe – po prostu zadbane. Naszą obecność przyjęły ze stoickim
spokojem; niektóre „pozowały” nam do zdjęć – woźnica zwolnił i jechaliśmy „noga
za nogą”.
Obok nas stoczono kilka pojedynków „na rogi”- słychać było
„klaskanie”- bardzo „widowiskowych”; na szczęście żadnemu z walczących młodych
byczków nic się nie stało, a stado nadal pasło się obojętnie, nie zwracając
żadnej uwagi na naszą obecność. Jedziemy dalej. Zbliżyliśmy się do miejsca,
skąd obserwowaliśmy wolno przeciągające stado wielkich, czarnych bawołów o
ubłoconych bokach; cielęta ocierały się o matki; może zbliżała się pora
karmienia?
Z daleka można było dostrzec plantację trzciny, tutejszego materiału
eksportowego na bardzo modne, ekskluzywne, ekologiczne dachy wiejskich
posiadłości na Zachodzie Europy. Jego obróbka i impregnacja czyli produkcja
odbywa się jak paręset lat temu, nie w klimatyzowanych halach produkcyjnych,
lecz” po staremu,”…w szopach.
Przybliżamy się do miejsca hodowli i wypasu koni.
Przed stajniami pasą się klaczki i „młodzież”.
Dalej w stepie mijamy duże
budynki kryte strzechą – obory, zagrody, chlewnie, a przed nimi poidła i
studnie z żurawiem.
Dowiedziałam się, że w stepie, w pewnych porach i przy
sprzyjających warunkach atmosferycznych można oglądać fatamorganę; także w
okresie letnich burz tworzą się tu, na szczęście niegroźne, choć spektakularne
„trąby powietrzne”.
Rozglądam się wokół i zauważam, że nasza bryka zatoczyła w
stepie wielkie koło; teraz oświetlają nas promienie zachodzącego słońca, a po
trawie przemieszcza się towarzysząc nam cień naszego pojazdu, woźnicy na koźle
i koni.
I OTO NADSZEDŁ KONIEC WYPRAWY
w pusztę, do innego świata, niezwykłego dla mnie, dla nas,
ciekawego – bo świat „zatrzymał się” na tych parę chwil, abyśmy mogli poznać
zajęcia ludzi stepu, takie same od co najmniej dwustu lat.
Można mieć radio, telewizję,
telefonię komórkową, internet, ale „w stepie szerokim”, na ostatnim,
autentycznym jego skrawku w Europie,
wśród zwierząt hodowlanych i ptactwa, wśród rozlewisk rzecznych i trzcin życie
płynie własnym tempem wymuszanym przez wykonywane w tym środowisku prace, w
rytmie przyrody. To naprawdę inny świat.
Wśród kramów nieco klienteli
wykazującej zainteresowanie pamiątkami – kociołkami i biczami.
Nagle jedna z
kumoszek, młoda kobieta chwyciła takie biczysko, zakręciła się w miejscu i jak
nie „wypali” na wiwat”! Zuch baba! Amatorze batów, lepiej kup go bez targowania
się! Ja zaś wolę pójść do Wielkiej Csardy na gulasz-zupę.
Ewa Utracka
Ewa Utracka