czwartek, 5 sierpnia 2021

CIEKAWE MIEJSCA RUMUNII

 CIEKAWE  MIEJSCA  RUMUNII





     ZAPOMNIANY ŚWIAT DELTY DUNAJU

                   Świtało. Step Dobrudży oświetlało jaskrawe, wielobarwne światło płynące zza horyzontu, potem od wynurzającego się, wypoczętego słońca i świat wokół poweselał. Obserwowałam krajobraz – szary od wyschłych, wrześniowych traw, z nieznanymi mi uprawami, czasem jeszcze z zieloną łąką lub wzgórzami złocistymi od dojrzałych słoneczników, często z wielkimi "fermami wiatraków". Po takim tle przesuwał się cień autokaru unoszącego mnie w stronę chyba najdzikszego miejsca w dzisiejszej, jakże cywilizowanej Europie. Tym miejscem jest Delta Dunaju – wielki obszar "na styku" Rumunii, Ukrainy i Mołdawii. Dunaj, ważna droga wodna Europy wiodąca do krajów leżących nad Morzem Czarnym, dostojnie toczy swe wody mijając z daleka Bukareszt w swej drodze ku temu morzu.

W pobliżu miasta Tulcza rzeka wysyła trzy główne ramiona: Kilia, Sulina i Św. Jerzy oraz dziesiątki pomniejszych, do morza; osadza przy tym transportowany z daleka materiał u ich ujścia, powiększając z roku na rok powierzchnię Delty i, w konsekwencji, całej Rumunii.

Ramię Kilia odłącza się od głównego nurtu już przed Tulczą i jest północnym, granicznym ramieniem Dunaju, nad którym po stronie ukraińskiej, leżą miasta Kilia i Wilkowo. 

Środkowe, Ramię Sulina, główny nurt rzeki, zmierza prosto do Morza Czarnego w pobliże miasta Sulina z charakterystyczną latarnią morską, którą traktuje się jako punkt "0" na skali długości Dunaju, liczącego 2890 km.

Południowa odnoga rzeki, Ramię św. Jerzego, wpływa do morza w pobliżu miejscowości Sfantu Gheorghe (Święty Jerzy). Miasteczko powstało w miejscu prastarej wsi z kościołem należącym do średniowiecznego zakonu rycerskiego pw. Św. Jerzego. Nad Ramieniem św. Jerzego leży miejscowość wypoczynkowa, Murighiol, z której wypłynę w oczekiwany rejs łodzią motorową po rozlewiskach Dunaju.

Delta Dunaju to największy i najlepiej zachowany, wielki obszar podmokły w Europie. Obejmuje on jeziora, zarośla trzcinowe i błota, piaszczyste łachy, kępy olch, topoli i wierzb; są tu także miejsca zalesione, łąki i pastwiska. Przede wszystkim to jednak kraina wód – odnogi Dunaju, kanały i jeziora, a w pobliżu wybrzeża morskiego – limany.

Delta Dunaju jest także prawdziwym królestwem wodnego ptactwa, setek gatunków skrzydlatych "obywateli" migrujących rokrocznie nawet z Dalekiej Północy, Syberii i Mongolii, zakładających tu gniazda na pobyt czasowy oraz liczne gatunki mieszkańców stałych.

Niewielu przedstawicieli ptasiej społeczności oglądałam płynąc łodzią. W państwie wód, trzcin i błot byłam na kilkugodzinnym rejsie; nie będąc z zainteresowań ornitologiem nie oczekiwałam w napięciu na pojawienie się np. różowego pelikana, czapli nadobnej, małego i czarnego kormorana lub ibisa kasztanowatego, którego "kuzyn" bogato ubarwiony lub biały był czczony w starożytnym Egipcie, a inny "krewniak" zwany warzechą jest spotykany w naszej Dolinie Baryczy. Za to, proszę, rozpoznałam czaplę białą, kaczkę krzyżówkę, a nawet gęgawę. Nie widziałam orła bielika czy też kruka, które żyją wysoko nad wodami, w koronach drzew. Delta Dunaju jest "restauracją" niesłychanie zasobną w skorupiaki, ślimaki, różne stawonogi jak dokuczliwe komary czy ważki, oraz płazy i np. żmije (jedną z nich widziałam wijącą się w wodzie), no i ryby, ryby, które zadowalają także nasze, ludzkie podniebienia, jak sandacze, sumy, liny, jesiotry, leszcze, szczupaki, karasie, a wszystkie, choć niewątpliwie smaczne, są moim zdaniem, zbyt ościste, co skrzydlatym konsumentom nie przeszkadza.

Dla uzupełnienia – Deltę Dunaju zamieszkują także ludzie w liczbie ok. 15000 osób, zajmujący się rolnictwem, hodowlą bydła i koni oraz rybołówstwem.

Opisywany rejon należy do najsłabiej zaludnionych obszarów Europy, zaledwie 2 osoby/km2. W tej społeczności liczną grupę stanowią "starowiercy" lub "starowiery" będący potomkami uciekinierów spod panowania cara Piotra I Wielkiego, jego następców na tronie Wszechrosji i cerkwi prawosławnej, w ciągu XVIII w. Rozpoznać ich można po sposobie czynienia znaku Krzyża św.; mówi się, że żegnają się "szczyptą"(układ palców) i po szacunku dla tradycji starego prawosławia. Zamieszkują głównie okolice miasta Wilkowo po stronie ukraińskiej i nazywani są Lipowianami.

W kryształowy, nieco chłodny poranek w przystani czekały już z "szyprami" – przewodnikami po niezwykłej krainie, zadaszone łodzie motorowe, które po krótkiej chwili potrzebnej na założenie kapoków i zajęcie miejsc uniosły nas w inny świat.

Wokół mnie w zasięgu ręki była woda i tylko woda, w której igrały odbicia drzew, zabudowań w przystani i obiektów na brzegu. Tu zacumował statek-pogłębiarka kanału, a dalej statek z restauracją "Pod chmurką" lub "Pod gwiazdami". Łodzie płynęły wzdłuż brzegów, gdzie ukryte w cieniu wierzb płaczących drzemały domki letniskowe wraz z mieszkańcami i łodziami w "domowej" przystani, bo dopiero zbliżała się godzina 9-ta rano; przy następnym domku było miejsce do "smażenia się" w słońcu i ochłody w wodzie; dopiero kolejny domek wykazał się oznakami życia. Obok nas przemknęła łódka ze złowionym "śniadaniem" i druga, wioząca śpiących miłośników ornitologii po obserwacjach ptactwa. Wreszcie nasze łodzie wpłynęły w Ramię św. Jerzego. Zieleń podmokłego lasu, ciemna, tajemnicza skrywała życie, które tam, wśród korzeni, kamieni, moknących gałęzi wierzb kotłowało się. Tu i ówdzie straszyły wyschnięte konary, lub nagie gałęzie błagalnie wznoszące się ku niebu, tam znów pień rozłupany wraz z gałęziami sterczał, Bóg jeden wie, dlaczego...A wszystko to spowijała letnia, nadwodna cisza, której silnik łodzi wcale nie mącił, a pasażerom nie chciało się rozmawiać. Takie dzikie, nieoczekiwane otoczenie "podarowało" prawdziwy relaks dla ducha...

I oto jest! Jest duże ptaszysko na zielonkawej wodzie, kryjące się wśród gałęzi i korzeni, trochę podobne do łabędzia, ale co by to mogło być? Nie wiem, nie jestem znawcą ptaków, tylko beznadziejnym mieszczuchem na wycieczce. Łódź płynęła teraz brzegiem trzcinowiska; wreszcie wpłynęliśmy na wody pokryte roślinnością podobną do oglądanej w cieplarnianych basenach ogrodów botanicznych. Wydawało mi się jakbym się poruszała ścieżką po zielonej łące, tylko zamiast trawy były szerokie liście, a tu i tam wyglądały czarne łebki ptasie.

Na płyciżnie ( tak sobie pomyślałam), po liściach spacerowały spokojnie, wielkości naszych bażantów, tylko bez ogona, czarne ptaki, być może kormorany, kołysząc się i wyraźnie nas lekceważyły; miały takie prawo, były u siebie, a my byliśmy intruzami niegodnymi zauważenia.

Wysepka zniknęła. Łódź kołysała się teraz na ogromnym jeziorze o szmaragdowej barwie i leciutko pomarszczonej powierzchni. Daleko na horyzoncie było widać coś, co mogło być brzegiem lasu okolonego szuwarami. Byłam ciekawa, czy mamy "stopę wody pod kilem" czy więcej. 

Z ukosa spojrzałam na "szypra" łodzi: spokojny, starszy człowiek, mógł być zarówno Rumunem, jak i Ukraińcem, nawet Tatarem ale jedynego języka obcego ze szkoły chyba całkiem nie zapomniał. - Kakaja zdjes głubina? - spytałam próbując nawiązać krótką rozmowę w języku "pidgin russian". - Sorok! - zabrzmiała konkretna odpowiedź; a więc zostałam zrozumiana! - Czewo sorok? - zapytałam z pewnym niepokojem. - Centimetrow! - padła uspokajająca odpowiedź. - Nie wierju! - Nie wierite, to posmotrite! - zanurzył wiosło wyciągnięte nie wiem, skąd, nie ważne. No i "ja posmotriła" i poczułam się lepiej. - Sjuda niet takoj głubiny! - usłyszałam w uzupełnieniu informację. No pewnie, przecież płyniemy po rozlewiskach rzeki, gór nie ma w okolicy, więc głębokość parudziesięciu metrów raczej nie wchodzi w rachubę; prawdziwy relaks, więc rozum trochę z tyłu głowy. Po wysiłku lingwistycznym grzecznie podziękowałam, już po polsku i pomyślałam, że język "pidgin" obojętnie jaki, ma zawsze swoje zalety. 

Żeglowaliśmy dalej, w słońcu, owiewani przez trochę chłodny, północno-wschodni wiatr, przez obszary ciszy. Wokół żywego ducha z wyjątkiem rybek w wodzie, czasem jakiś ptak przeleciał, "krzyknął" i coś tam sobie złapał, a ja jestem niezbyt daleko, zaledwie kilkaset kilometrów od granic mojego kraju i w tak niezwykłym miejscu! Mam w sobie tyle spokoju i wewnętrznego zadowolenia, oddycham czystym powietrzem, w zasięgu ręki woda czysta aczkolwiek nie nadająca się do picia i płynę, dokąd? Nie ważne, przed siebie!

"Szyper" obiecał, że popłyniemy poszukać ptasich siedzib. Może uda się nam coś z tego ich królestwa zobaczyć i pofotografować. Popłynęliśmy w stronę szuwarów "kanałem" wśród wodnej roślinności. Silnik wyłączony, obowiązuje cisza. Obok łodzi przepłynęła wijąc się żmija i w mgnieniu oka zniknęła wśród wodnej zieleni. Natura dokumentalisty nakazała mi czujność, aparat fotograficzny w dłoń, bo może być coś ciekawego! I było! Ptaki moczyły się w wodzie ciesząc się słońcem, a przed oczami, blisko ... nenufary, piękne kwiaty, pomiędzy nimi zaś małe, czarne ptaki, pewnie małe kormorany. Na płyciznach wystawały trawy z wód jeziora, na wysepkach gromady dużych, białych ptaków brodziły, przechadzały się lśniąc tą bielą, niektóre z nich spożywały pewnie kolejne śniadanie.

Wielką powierzchnię akwenu pokrywała radosno-zielona roślinność liściasta, lśniąca, z dziwacznymi, żółtymi kwiatami. "Kanałem" wśród liści i tych kwiatów popłynęliśmy w stronę zarośli i tu podpatrywaliśmy łabędzie, czaple, kormorany. Świetnie!

Nasz przewodnik mówił, że w takich miejscach jak to, gdzie właśnie jesteśmy, o świcie można oglądać sceny jak z Raju: ptactwo siedzi gromadnie na gałęziach i konarach drzew, na leżących w błocie pniach, żeruje, kłębi się, "odzywa się", pokrzykuje, jakiś ptak przylatuje, inny odlatuje, a ile ich gatunków! Lecz to można rzeczywiście tylko podglądać fachowo, spoza osłon, w ciszy wstającego dnia.

Przesmykiem wśród szuwarów i różnych zarośli dostaliśmy się w pobliże podmokłego lasu, błot, w dzikie, zacienione, niesamowite miejsce, na pewno kryjące niejedno gniazdo. W parę minut potem ukazał się piękny okaz dużego ptaka podobnego do kaczki krzyżówki. Potem przez parę chwil błądziliśmy przesmykami wśród szuwarów, zaglądałam ciekawie w środek trzcinowiska, może coś wypatrzę... ale już łódź mknęła "drogą" wśród wodnej "łąki," niestety, w stronę przystani. 

Pokazywały się zabudowania Murighiol i wreszcie łódź "przytuliła się" do nabrzeża. Szkoda, bo za krótko trwał ten fantastyczny rejs po rozlewiskach i różnych zakątkach Delty Dunaju, krótka podróż w zadziwiającym, nierealnym, baśniowym imperium ciszy, świetlistej wody, słońca i wiatru. Podziwiałam dziwaczną roślinność i dziko żyjące ptactwo w miejscu, o którym – może na szczęście - zapomniała Europa i świat, gdzie choć przez parę chwil można się czuć naprawdę wolnym, to znaczy podlegać tylko Naturze. No i koniec niezwykłego rejsu, duchowego relaksu i filozofowania. Czas na smażoną rybkę.


                                                                             Ewa Utracka
























































                                     fot. Ewa Utracka