piątek, 23 lutego 2018

MEZOPOTAMIA



                                                     
                                            Fragment mapy turystycznej Iraku z 1977 r;
                                        Mezopotamia
   

 
   Wśród rozlewisk i bagien Mezopotamii


           W ciągu ostatnich lat oglądałam w telewizji reportaże z Iraku.
Każdy z nich przybliżał mi ten egzotyczny kraj, jego miasta i miasteczka tak odmienne od naszych, europejskich, ludzi tam mieszkających, osiągnięcia techniczne, komunikacyjne i urbanizacyjne epoki dyktatury Saddama Husejna, fakty z najnowszej historii tego kraju. A wszystko to wtopione w klimat subtropikalnych, ogromnych obszarów pustynnych, w szarości i płowości odwiecznej Mezopotamii, gdzie żar leje się z nieba od maja do października, a deszcz pada rzadko.
Takim pamiętam ten kraj sprzed wielu lat, gdyż i ja mam swoje wspomnienia z podróży po Iraku, stare filmy, zdjęcia i notatki, po które szczególnie w mgliste i szare dni zimowe chętnie sięgam.
W południowym Iraku, pośród pasa pustyń półkuli północnej przeciętego dwoma wielkimi rzekami - Eufratem i Tygrysem znajduje się oaza bujnej zieleni, rzecznych rozlewisk i bagien, obszar, gdzie uprawia się trzcinę, tak nietypowy dla tego rejonu świata.



Krainę, którą wówczas oglądałam, rozciągającą się w okolicach miast Qurna, Basrah i Suq al - Shiyakh zamieszkiwało kilkanaście tysięcy ludzi nazywano "Arabowie Błotni, Mad'an", prowadziło „nawodny” tryb życia na „sztucznych” wyspach, jak Urowie na jeziorze Titicaca w Południowej Ameryce.
Aby zapoznać się z osobliwą okolicą i jej mieszkańcami wyruszamy z Qurna „tłukąc się” autobusem po kiepskiej drodze do miasteczka Chibaish, serca tego regionu, 
a wokół faluje morze trzcin, zielonych latem, srebrzystoszarych „zimą” zaś tu 
i ówdzie strzelają w niebo pióropusze palm daktylowych. Widoczne z daleka gaje palmowe zwiastują Eufrat. Trzciny zamieszkuje mnóstwo ptactwa wodnego. 
Mijamy pojedyncze, małe gospodarstwa, by wreszcie dotrzeć do Chibaish. 
Pamiętam, jak bardzo byłam zdziwiona i zaskoczona, gdy ujrzałam arabskie miasteczko zagubione wśród szuwarów i trzcin rozlewisk Eufratu, już zelektryfikowane, posiadające szkołę i szpital.
Wysiadamy z autobusu i od razu otaczają nas dzieci, często dźwigające młodsze rodzeństwo, mniejsze i drobniejsze od swoich europejskich rówieśników.
Bose, umorusane, często w podartych koszulinach wyciągają rączki prosząc o jedzenie, o cukierki, o pieniądze, tak urocze i wdzięczne, gdy strojąc nieśmiałe minki, w lot chwytają podawane jedzenie i słodycze. Odchodzące z niczym udają płacz, a może płaczą naprawdę, a my kierujemy się ku centrum miasta, idąc wyboistą drogą. Po obu jej stronach, stoją domostwa, każde otoczone glinianym murem.
Spoza muru widać niewielkie, gliniane chaty o płaskich dachach, bez okien, z otworem zamiast drzwi; inne mają ściany i dach z trzciny i liści palmowych zlepionych gliną. Są i pomieszczenia dla inwentarza: owiec, krów, kur i psów.
Przez otwory wejściowe w ogrodzeniach, z podwórek wyglądają z ciekawością kobiety ubrane w czarne, obfite „kiecki " ciągnięte w pasie gumką i w długie, opadające od głowy do stóp, czarne abbaje. Abbaja jest muzułmance ogromnie przydatna, bo w każdej chwili może szczelnie owinąć nią całą swoją postać, zasłonić twarz przed zbyt ciekawym spojrzeniem lub „złym okiem” i stać się anonimową.
Teraz same wychylają ku nam głowy bacznie obserwując, szepcząc między sobą, wskazując palcami, odpowiadając nieśmiałym uśmiechem na nasz uśmiech, skinienie głowy, płochliwe, w każdej chwili gotowe do ukrycia się za murem.
Przy miejskim suku (targowisku) stoją domy bogatszych obywateli trudniących się handlem. Domy są piętrowe, głównie z cegły, pobielane lub żółte i zelektryfikowane. Jak „przylepione” do nich, tkwią małe kramy i sklepiki, gdzie można kupić dosłownie wszystko: warzywa, owoce, słodycze, kawę, wonne przyprawy Wschodu, kolorowe tkaniny, odzież, kosmetyki, obuwie, „cuda elektroniki” czyli radia tranzystorowe, kalkulatory, zegarki oraz pościel, falbaniaste poduchy, bieliznę i galanterię męską.
A nad tym wszystkim unoszą się tysiące much...
Rojno tu, gwarno, trudno przejść, bo każdy kupiec głośno zachwala swój towar, zaprasza do kramu lub sklepu, byle tylko podejść, obejrzeć i… coś kupić.
Uwagę moją zwrócił następujący obrazek: ona, młoda żona, w zaawansowanej ciąży, w tradycyjnej, skromnej czerni, dokonywała wyboru artykułów spożywczych i cytrusów wkładając je do trzcinowego kosza wielkości sporej miednicy. Mąż, równie młody, stał obok przesuwając paciorki „różańca”. Gdy ona już skończyła, on zapłacił handlarzowi i...kosz umieścił ostrożnie na głowie swej połowicy, po czym - oddalił się, a ona podążyła za nim. Byłam zdumiona! No cóż, trzeba jakoś pomóc i kobiecie - pomyślałam.
Syci „uroków” wschodniego targu wsiadamy do łodzi motorowych, wygodnych, z zadaszeniem, mocno wysłużonych i odpływamy, początkowo z obawą spoglądając na ich wiekowe silniki, pewnie jeszcze z „demobilu”; jednak „ staruszki” ostro startują tnąc szarozielone fale Eufratu.
Uff...nareszcie spokój od gwaru targowiska. Przed nami lśniąca woda rozlewisk i trzciny.

                  Łódź wycieczkowa            
                       
                                        "Tramwaj" wodny  
             
                              
                                                          Podstawowy środek komunikacji
Mijamy czarne łodzie poruszane długim drągiem. Takie łodzie pływają po Eufracie od 5000 lat z górą, czego dowodem była oglądana przeze mnie srebrna, 
60-centymetrowa miniatura łodzi w muzeum w Nassriya, znaleziona w sumeryjskim Ur, i do dziś są środkiem lokomocji w tym regionie.
Gramolę się na „dach” stateczku, by lepiej widzieć niezwykłe otoczenie, zaś dwuosobowa załoga śpiewa nam tutejsze, na pewno stare pieśni akompaniując sobie uderzeniami w dach i klaskaniem w dłonie. Pieśni brzmiące dla nas monotonnie wspaniale harmonizują z tą krainą zielonych trzcin, błyszczących fal, lilii wodnych i palącego słońca. Płyniemy wąskim kanałem i oto przed nami niewielka wysepka z całym gospodarstwem. 
         Gospodarstwo na wyspie
                

                           Na sąsiedniej "sztucznej" wyspie                      
                                   
                                             Trzcinowe ściany zabudowań
                            
                                                                      "M-5 " tubylców                                                 

Podpływamy i po krótkiej wymianie zdań z gospodarzem „kapitan i załoga” pomagają nam wysiąść.
O rany, jak tu miękko się stąpa! Jak po puchowej pierzynie!
Wysepka jest „sztuczna”, wymoszczona mnóstwem gęstych mat i dużą ilością suchej trzciny.
Na powierzchni porównywalnej z naszym pamiętnym M-5 stoją zabudowania mieszkalne i gospodarcze. Głównym jest jednoizbowy „dom”, w którym mieszka głowa rodziny z synami. Ściany i dach stanowią misternie wyplecione maty trzcinowe „wmontowane” w szkielet z grubych, mocnych wiązek trzciny. „Izba” jest prostokątna, dość obszerna, bez okien, tylko z otworem wejściowym.
Obok nieco mniejszy „dom” zamieszkują kobiety: matka, żony i córki gospodarza oraz kilkoro małych dzieci. Damska część familii na widok obcych, z wyjątkiem starszej pani zasłania twarze i, rzucając zajęcia, chowa się w swojej „izbie”. 
          
                   Zwiedzamy gospodarstwo na wyspie
                           
                                                 Wśród tubylczej rodziny
             
      
        Z rodziną, między "męską" i "damską" izbą
                                    
                                          Maty trzcinowe - wyroby na sprzedaż
Gospodarz i synowie mają swój warsztat pracy w małym pomieszczeniu, gdzie ułożono różnej wielkości maty, niektóre barwnie zdobione, chodniki, tace, kosze i okrągłe, ładne torby, chętnie kupowane przez turystów. Jeden z synów gospodarza demonstruje, jak z trzciny wyplata się widziane przed chwilą przedmioty. 
Na wysepce jest i miejsce dla domowego inwentarza - niewielka „obora” dla krów i kur. W małej przystani jest zacumowany środek komunikacji ze światem - łódź z żerdzią. Jeszcze krótka „sesja zdjęciowa”, żegnamy uprzejmego gospodarza i odpływamy. 
     
                          Sąsiednie domostwo
                                        
   
                                                 Za interesem, a może na ryby...
W odległości nie większej niż 100 m widzę drugą taką wysepkę z trzcinowym gospodarstwem, pracującymi mieszkańcami i inwentarzem, a z prawej strony jeszcze jedną. Tam w wodzie chłodzi się krowa - żywicielka, dalej gospodarstwo wyglądające na zamożniejsze.
Widzimy wiele kanałów wśród trzcin, z których każdy prowadzi do gospodarstwa na wyspie.  
           
                            Ze szkoły do domu     
Obok nas przepłynęła łódź, w której siedział mały chłopiec z książkami na kolanach i śmiejąc się opowiadał coś młodemu mężczyźnie w białej galabiji dzierżącemu drąg. Pomyślałam, że to ojciec przywozi dziecko ze szkoły w Chibaish na obiad do domu.
Jakaż to była przyjemność płynąć wśród lśniących fal, boskiej, wszechpanującej ciszy tych fantastycznych rozlewisk, przerywanej czasem pluskiem, czasem krzykiem wodnego ptactwa, pod lazurowym niebem bez jednej, choćby mizernej chmurki!
                              
                                               W oddali, wśród trzcin...

W takiej scenerii życie płynie podobno od z górą sześciu stuleci, kiedy rejon Międzyrzecza zasiedliło jedno z plemion arabskich. Według innej teorii mieszkająca tu ludność to potomkowie dawnych Chaldejczyków, Persów i Arabów zepchniętych na pogranicze cywilizacji. Ludzie ci, na ogół bardzo biedni, żyjący w rodzinnych wspólnotach są szyitami, prześladowanymi przez reżim Saddama.
Kobiety przyrządzają strawę złożoną z placków, z drobiu, jarzyn i nabiału; dbają o odzież, pilnują dzieci; mężczyźni wyplatają z trzciny przedmioty codziennego użytku, które sprzedają turystom, handlarzom lub na targu w Chibaish. 
Praca trwa od wschodu do zachodu słońca, jak tego wymaga Natura. 
Czasem mają miejsce ważniejsze wydarzenia w życiu Arabów Mad'an, jak ceremonie ślubne połączone z ucztą, oczywiście - osobno mężczyźni, osobno kobiety, po czym korowód łodzi z pieśniami odprowadza pannę młodą pod dach domu męża. 
Równie ważnym wydarzeniem są narodziny dziecka, nowego członka nawodnej społeczności.
Płyniemy z powrotem do przystani w Chibaish, a więc ... wracamy do miejskiego kurzu, much i gwaru.
                                            Jedyny w Iraku trzcinowy meczet

W pobliżu miasteczka czeka jeszcze jedna osobliwość: mała wioska złożona z trzcinowych chatek, a wśród nich wznosi się jedyny w Iraku, trzcinowy meczet. 
Przed wejściem do świątyni zdejmujemy buty i ustawiamy je w porządku. 
Wysokie na kilka metrów ściany z pięknie wyplecionych, kolorowo zdobionych, gęstych i mocnych mat schodzą się u stropu, tworząc obszerne pomieszczenie. Glinianą podłogę wymoszczono matami i tkanymi w miejscowych warsztatach dywanami; od strony Mekki jest podwyższenie przykryte najładniejszym z nich. Półmrok, cisza i przyjemny chłód. Tu i ówdzie leżą dywaniki modlitewne, kubki i pękate imbryki, co świadczy o tym, że choć meczet to przede wszystkim miejsce modłów, ale też spotkań i pogawędek, ucieczka od gwaru młodszego pokolenia, a nierzadko i jazgotu kilkunastu niewiast w domu. Stroskana głowa rodziny znajduje tu chwilę spokoju, relaksu i kubek mocnej, wonnej herbaty.
I my, znużeni upałem rozkoszujemy się miłym chłodem, a „sikorki” w abbajach wsadzają ciekawe głowy do wnętrza meczetu. Wreszcie wychodzimy i trafiamy wprost między domki chcąc „pstryknąć” kilka fotek i oto pocieszna scenka: dziewczęta w czerni na sam widok aparatu fotograficznego uciekają w popłochu, z wrzaskiem i piskiem do domów, popędzane głębokim basem starszej niewiasty, która własną osobą zastawia przejście obcym, zdążającym w stronę autobusu. Szkoda, że trzeba już wracać, zresztą tą samą drogą, przez Qurna do wielkiego miasta Basrah. 
To była też i podróż w czasie - do niezwykłej krainy, do królestwa ciszy przerywanej tylko krzykiem ptaków i pluskiem fal, gdzie ludzie żyją w rytmie Natury jak przed stuleciami, a może i dawniej, gnieżdżąc się wśród trzcin, jak wodne ptactwo.

Kraków, 1984 r                                                               Ewa Utracka

Zdjęcia z archiwum autorki wybrał i opracował Maciek Utracki.


                                        Copyright by Ewa Utracka