Fragment mapy turystycznej Iraku z 1977 r;
Mezopotamia
Wśród
rozlewisk i bagien Mezopotamii
W
ciągu ostatnich lat oglądałam w telewizji reportaże z Iraku.
Każdy
z nich przybliżał mi ten egzotyczny kraj, jego miasta i miasteczka
tak odmienne od naszych, europejskich, ludzi tam mieszkających,
osiągnięcia techniczne, komunikacyjne i urbanizacyjne epoki
dyktatury Saddama Husejna, fakty z najnowszej historii tego kraju. A
wszystko to wtopione w klimat subtropikalnych, ogromnych obszarów
pustynnych, w szarości i płowości odwiecznej Mezopotamii, gdzie
żar leje się z nieba od maja do października, a deszcz pada
rzadko.
Takim
pamiętam ten kraj sprzed wielu lat, gdyż i ja mam swoje wspomnienia
z podróży po Iraku, stare filmy, zdjęcia i notatki, po które
szczególnie w mgliste i szare dni zimowe chętnie sięgam.
W
południowym Iraku, pośród pasa pustyń półkuli północnej
przeciętego dwoma wielkimi rzekami - Eufratem i Tygrysem znajduje się oaza bujnej zieleni, rzecznych rozlewisk i
bagien, obszar, gdzie uprawia się trzcinę, tak nietypowy dla tego
rejonu świata.
Krainę, którą wówczas oglądałam, rozciągającą się w
okolicach miast Qurna, Basrah i Suq al - Shiyakh zamieszkiwało
kilkanaście tysięcy ludzi nazywano "Arabowie Błotni, Mad'an",
prowadziło „nawodny” tryb życia na „sztucznych” wyspach,
jak Urowie na jeziorze Titicaca w Południowej Ameryce.
Aby
zapoznać się z osobliwą okolicą i jej mieszkańcami wyruszamy z
Qurna „tłukąc się” autobusem po kiepskiej drodze do miasteczka
Chibaish, serca tego regionu,
a wokół faluje morze trzcin,
zielonych latem, srebrzystoszarych „zimą” zaś tu
i ówdzie
strzelają w niebo pióropusze palm daktylowych. Widoczne
z daleka gaje palmowe zwiastują Eufrat. Trzciny zamieszkuje mnóstwo
ptactwa wodnego.
Mijamy pojedyncze, małe gospodarstwa, by wreszcie
dotrzeć do Chibaish.
Pamiętam, jak bardzo byłam zdziwiona i
zaskoczona, gdy ujrzałam arabskie miasteczko zagubione wśród
szuwarów i trzcin rozlewisk Eufratu, już zelektryfikowane,
posiadające szkołę i szpital.
Wysiadamy
z autobusu i od razu otaczają nas dzieci, często dźwigające
młodsze rodzeństwo, mniejsze i drobniejsze od swoich europejskich
rówieśników.
Bose,
umorusane, często w podartych koszulinach wyciągają rączki
prosząc o jedzenie, o cukierki, o pieniądze, tak urocze i
wdzięczne, gdy strojąc nieśmiałe minki, w lot chwytają podawane
jedzenie i słodycze. Odchodzące z niczym udają płacz, a może
płaczą naprawdę, a my kierujemy się ku centrum miasta, idąc
wyboistą drogą. Po obu jej stronach, stoją domostwa, każde
otoczone glinianym murem.
Spoza
muru widać niewielkie, gliniane chaty o płaskich dachach, bez
okien, z otworem zamiast drzwi; inne mają ściany i dach z trzciny i
liści palmowych zlepionych gliną. Są i pomieszczenia dla
inwentarza: owiec, krów, kur i psów.
Przez
otwory wejściowe w ogrodzeniach, z podwórek wyglądają z
ciekawością kobiety ubrane w czarne, obfite „kiecki "
ciągnięte w pasie gumką i w długie, opadające od głowy do stóp,
czarne abbaje. Abbaja jest muzułmance ogromnie przydatna, bo w każdej
chwili może szczelnie owinąć nią całą swoją postać, zasłonić twarz przed zbyt ciekawym spojrzeniem lub „złym okiem”
i stać się anonimową.
Teraz
same wychylają ku nam głowy bacznie obserwując, szepcząc między
sobą, wskazując palcami, odpowiadając nieśmiałym uśmiechem na
nasz uśmiech, skinienie głowy, płochliwe, w każdej chwili gotowe
do ukrycia się za murem.
Przy
miejskim suku (targowisku) stoją
domy bogatszych
obywateli trudniących się handlem. Domy są piętrowe, głównie z
cegły, pobielane lub żółte i zelektryfikowane. Jak „przylepione”
do nich, tkwią małe kramy i sklepiki, gdzie można kupić dosłownie
wszystko: warzywa, owoce, słodycze, kawę, wonne przyprawy Wschodu,
kolorowe tkaniny, odzież, kosmetyki, obuwie, „cuda elektroniki”
czyli radia tranzystorowe, kalkulatory, zegarki oraz pościel,
falbaniaste poduchy, bieliznę i galanterię męską.
A
nad tym wszystkim unoszą się tysiące much...
Rojno
tu, gwarno, trudno przejść, bo każdy kupiec głośno zachwala swój
towar, zaprasza do kramu lub sklepu, byle tylko podejść, obejrzeć
i… coś kupić.
Uwagę
moją zwrócił następujący obrazek: ona, młoda żona, w
zaawansowanej ciąży, w tradycyjnej, skromnej czerni, dokonywała
wyboru artykułów spożywczych i cytrusów wkładając je do
trzcinowego kosza wielkości sporej miednicy. Mąż, równie młody,
stał obok przesuwając paciorki „różańca”. Gdy ona już
skończyła, on zapłacił handlarzowi i...kosz umieścił ostrożnie
na głowie swej połowicy, po czym - oddalił się, a ona podążyła
za nim. Byłam zdumiona! No cóż, trzeba jakoś pomóc i kobiecie -
pomyślałam.
Syci
„uroków” wschodniego targu wsiadamy do łodzi motorowych,
wygodnych, z zadaszeniem, mocno wysłużonych i odpływamy,
początkowo z obawą spoglądając na ich wiekowe silniki, pewnie
jeszcze z „demobilu”; jednak „ staruszki” ostro startują
tnąc szarozielone fale Eufratu.
Uff...nareszcie
spokój od gwaru targowiska. Przed nami lśniąca woda rozlewisk i
trzciny.
Łódź wycieczkowa
"Tramwaj" wodny
Mijamy
czarne łodzie poruszane długim drągiem. Takie łodzie pływają po
Eufracie od 5000 lat z górą, czego dowodem była oglądana przeze
mnie srebrna,
60-centymetrowa miniatura łodzi w muzeum w Nassriya,
znaleziona w sumeryjskim Ur, i do dziś są środkiem lokomocji w tym
regionie.
Gramolę
się na „dach” stateczku, by lepiej widzieć niezwykłe
otoczenie, zaś dwuosobowa załoga śpiewa nam tutejsze, na pewno
stare pieśni akompaniując sobie uderzeniami w dach i klaskaniem w
dłonie. Pieśni brzmiące dla nas monotonnie wspaniale harmonizują
z tą krainą zielonych trzcin, błyszczących fal, lilii wodnych i
palącego słońca. Płyniemy wąskim kanałem i oto przed nami
niewielka wysepka z całym gospodarstwem.
Gospodarstwo na wyspie
Na sąsiedniej "sztucznej" wyspie
Trzcinowe ściany zabudowań
"M-5 " tubylców
Podpływamy i po krótkiej
wymianie zdań z gospodarzem „kapitan i załoga” pomagają nam
wysiąść.
O
rany, jak tu miękko się stąpa! Jak po puchowej pierzynie!
Wysepka
jest „sztuczna”, wymoszczona mnóstwem gęstych mat i dużą
ilością suchej trzciny.
Na
powierzchni porównywalnej z naszym pamiętnym M-5 stoją zabudowania
mieszkalne i gospodarcze. Głównym jest jednoizbowy „dom”, w
którym mieszka głowa rodziny z synami. Ściany i dach stanowią
misternie wyplecione maty trzcinowe „wmontowane” w szkielet z
grubych, mocnych wiązek trzciny. „Izba” jest prostokątna, dość
obszerna, bez okien, tylko z otworem wejściowym.
Obok
nieco mniejszy „dom” zamieszkują kobiety: matka, żony i córki
gospodarza oraz kilkoro małych
dzieci. Damska
część familii na widok obcych, z wyjątkiem starszej pani zasłania
twarze i, rzucając zajęcia, chowa się w swojej „izbie”.
Zwiedzamy gospodarstwo na wyspie
Z rodziną, między "męską" i "damską" izbą
Gospodarz
i synowie mają swój warsztat pracy w małym pomieszczeniu, gdzie
ułożono różnej wielkości maty, niektóre barwnie zdobione,
chodniki, tace, kosze i okrągłe, ładne torby, chętnie kupowane
przez turystów. Jeden z synów gospodarza demonstruje, jak z trzciny
wyplata się widziane przed chwilą przedmioty.
Na wysepce jest i
miejsce dla domowego inwentarza - niewielka „obora” dla krów i
kur. W
małej przystani jest zacumowany środek komunikacji ze światem -
łódź z żerdzią. Jeszcze
krótka „sesja zdjęciowa”, żegnamy uprzejmego gospodarza i
odpływamy.
Sąsiednie domostwo
W odległości nie większej niż 100 m widzę drugą
taką wysepkę z trzcinowym gospodarstwem, pracującymi mieszkańcami
i inwentarzem, a z prawej strony jeszcze jedną. Tam w wodzie chłodzi
się krowa - żywicielka, dalej gospodarstwo wyglądające na
zamożniejsze.
Widzimy
wiele kanałów wśród trzcin, z których każdy prowadzi do
gospodarstwa na wyspie.
Ze szkoły do domu
Obok
nas przepłynęła łódź, w której siedział mały chłopiec z
książkami na kolanach i śmiejąc się opowiadał coś młodemu
mężczyźnie w białej galabiji dzierżącemu drąg. Pomyślałam,
że to ojciec przywozi dziecko ze szkoły w Chibaish na obiad do
domu.
Jakaż
to była przyjemność płynąć wśród lśniących fal, boskiej,
wszechpanującej ciszy tych fantastycznych rozlewisk, przerywanej
czasem pluskiem, czasem krzykiem wodnego ptactwa, pod lazurowym
niebem bez jednej, choćby mizernej chmurki!
W oddali, wśród trzcin...
W
takiej scenerii życie płynie podobno od z górą sześciu stuleci,
kiedy rejon Międzyrzecza zasiedliło jedno z plemion arabskich.
Według innej teorii mieszkająca tu ludność to potomkowie dawnych
Chaldejczyków, Persów i Arabów zepchniętych na pogranicze
cywilizacji. Ludzie ci, na ogół bardzo biedni, żyjący w
rodzinnych wspólnotach są szyitami, prześladowanymi przez reżim
Saddama.
Kobiety
przyrządzają strawę złożoną z placków, z drobiu, jarzyn i
nabiału; dbają o odzież, pilnują dzieci;
mężczyźni
wyplatają z trzciny przedmioty codziennego użytku, które sprzedają
turystom, handlarzom lub na targu w Chibaish.
Praca trwa od wschodu
do zachodu słońca, jak tego wymaga Natura.
Czasem mają miejsce
ważniejsze wydarzenia w życiu Arabów Mad'an, jak ceremonie ślubne
połączone z ucztą, oczywiście - osobno mężczyźni, osobno
kobiety, po czym korowód łodzi z pieśniami odprowadza pannę młodą
pod dach domu męża.
Równie ważnym wydarzeniem są narodziny
dziecka, nowego członka nawodnej społeczności.
Płyniemy
z powrotem do przystani w Chibaish, a więc ... wracamy do miejskiego
kurzu, much i gwaru.
Jedyny w Iraku trzcinowy meczet
W
pobliżu miasteczka czeka jeszcze jedna osobliwość: mała wioska
złożona z trzcinowych chatek, a wśród nich wznosi się jedyny w
Iraku, trzcinowy meczet.
Przed wejściem do świątyni zdejmujemy
buty i ustawiamy je w porządku.
Wysokie na kilka metrów ściany z
pięknie wyplecionych, kolorowo zdobionych, gęstych i mocnych mat
schodzą się u stropu, tworząc obszerne pomieszczenie. Glinianą
podłogę wymoszczono matami i tkanymi w miejscowych warsztatach
dywanami; od strony Mekki jest podwyższenie przykryte najładniejszym
z nich. Półmrok, cisza i przyjemny chłód. Tu i ówdzie leżą
dywaniki modlitewne, kubki i pękate imbryki, co świadczy o tym, że
choć meczet to przede wszystkim miejsce modłów, ale też spotkań
i pogawędek, ucieczka od gwaru młodszego pokolenia, a nierzadko i
jazgotu kilkunastu niewiast w domu. Stroskana głowa rodziny znajduje
tu chwilę spokoju, relaksu i kubek mocnej, wonnej herbaty.
I
my, znużeni upałem rozkoszujemy się miłym chłodem, a „sikorki”
w abbajach wsadzają ciekawe głowy do wnętrza meczetu. Wreszcie
wychodzimy i trafiamy wprost między domki chcąc „pstryknąć”
kilka fotek
i oto pocieszna scenka: dziewczęta w czerni na sam widok aparatu
fotograficznego uciekają w popłochu, z wrzaskiem i piskiem do
domów, popędzane głębokim basem starszej niewiasty, która własną
osobą zastawia przejście obcym, zdążającym w stronę autobusu.
Szkoda, że trzeba już wracać, zresztą tą samą drogą, przez
Qurna do wielkiego miasta Basrah.
To była też i podróż w czasie -
do niezwykłej krainy, do królestwa ciszy przerywanej tylko krzykiem
ptaków i pluskiem fal, gdzie ludzie żyją w rytmie Natury jak przed
stuleciami, a może i dawniej, gnieżdżąc się wśród trzcin, jak
wodne ptactwo.
Kraków,
1984 r Ewa Utracka
Zdjęcia
z archiwum autorki wybrał i opracował Maciek Utracki.
Copyright by Ewa Utracka